Jakże recenzować osobiste wyznanie o pewnym okresie czyjegoś życia? Czy jest to autobiografia, poradnik czy jakaś forma psychoedukacji? Jeśli to pierwsze, to czy wówczas recenzowałabym czyjeś życie i stosunek do niego? Jeśli wolno mi recenzować coś tak intymnego, to czy mogę to robić z pozycji oderwanej od serca redaktorki, patrzącej tylko na język i strukturę tekstu? A jeżeli jednak przyjąć, że jest to proza poradnikowa, to do kogo skierowana i kimże jestem, by oceniać jego merytoryczną zawartość?
Odbiór osobisty
Rozwój mojej relacji z tą książką zaskakująco splótł się z biegiem mojego życia. Czytanie rozpoczęłam w dniu, w którym doświadczyłam pierwszych objawów covidu. Miałam bardzo mało zasobów, rozwalajacy sie grafik zobowiązań, nieprzyjemne doznania fizyczne. Towarzyszyła temu niechęć do spotykania sie z opowieścią, która mówiła o chodzeniu najciemniejszymi dolinami, w których człowiek nie spotyka cudotwórcy-Dobrego Pasterza. Złościłam się. Po jednej trzeciej czułam impuls, by odrzucić książkę, która wnosiła w moje życie dominantę przygnębienia i beznadziei. Wtedy zaczęłam zdrowieć, a Kasia Kurska powiedziała: „czytaj dalej. Jest lepiej”. I nie myliła sie. Teraz myślę, ze jest to metafora bardzo uniwersalna – kiedy jest źle, nie trać nadziei – nawet, jeśli sytuacja nie poprawi się permanentnie, nie oznacza to, że nie warto kontynuować (życia, lektury, terapii). W kolejnych rozdziałach przeżywałam współczucie, empatię, smutek, złość, rozgoryczenie, ulgę i ukojenie, aż wreszcie – nadzieję i szacunek.
Rozdziały i styl
Wartko napisana, z początku niczym beletrystyczny pamiętnik. Tempo i intensywność opisu, jego bezkompromisowość zdają się oddawać klimat czarno-białego myślenia, towarzyszącemu chorobie. Będąc w kontakcie z tekstem poruszałam się po metaforze, w której choroba jest nieprzewidywalnym, brutalnym nurtem rzeki. Niekiedy autorka zdawała się pisać stojąc na brzegu, a więc z perspektywy reflektującego obserwatora, niekiedy – z wewnątrz, przemoczona do suchej nitki rozpaczy. W dalszych częściach Solarska ujmuje to innymi słowy: chodzi o zmianę „perspektywy z ofiary okoliczności na narratora własnego życia”, znalezienie alternatywy wobec biegunów bycia „zwycięzcą” i bycia „przegranym”. Dlatego momentami wydawało mi się, że być może lepiej by było (tu mój Wewnętrzny Krytyk pyta: „dla kogo?”), gdyby książka była napisana w innej fazie życia z chorobą. Wówczas może Solarska uniknęłaby w pierwszych rozdziałach posługiwania się (kłopotliwymi dla mnie) generalizacjami.
Z kolei rozdział o manii autorka zapowiedziała jako chaotyczny, zbyt prędki, ale poprzez komentarze z poziomu ego obserwującego miałam poczucie bezpiecznego oglądania razem z nią szaleństwa niejako przez szybę. Jest to tym ciekawsze, że rozdział opisujący hospitalizacje był według mnie bardziej niespójny, niespokojny, resentymentalny (np. ironiczne złośliwości). Do rozgoryczonego tonu, (któremu trudno się dziwić!) Solarska wraca pod koniec książki, w rozdziale pytań i odpowiedzi. Jest on napisany jakby w nieprzerwanej apostrofie do czytelnika, przez co stresowałam się atakiem za to, że niektóre pytania, jakie słyszała autorka były obcesowe lub za mało empatyczne. Te doświadczone przez Solarską niepowodzenia kontaktu z innymi ludźmi rzuciły się cieniem na naszą relację, jeśli mogę tak to ująć. Chcę jednocześnie zauważyć, że moje branie do siebie owych pretensji Solarskiej do innych ludzi jest niejako procesem lustrzanym wobec tego, co mogła przeżywać sama autorka w kontakcie z innymi osobami.
Opisy epizodów psychotycznych dodają autorce i jej doświadczeniu trójwymiarowości i są najbardziej konkretnymi, za co jestem jej wdzięczna, ponieważ mogłam ją nieco lepiej poznać, wyobrazić sobie jej życie. W rozdziałach poprzedzających zaś Solarska w większym zakresie operuje opisem choroby.
Moja przemijająca niechęć do czytania, o której pisałam powyżej, to w gruncie rzeczy ucieczka od dojmującego poczucia bezradności. W swoim czasie rozdziały o terapii, pracy ze sobą i swoją chorobą wpuszczają – tak potrzebną mnie jako czytelniczce – nadzieję. To pokazuje, jak wielkie umniejszenie i krzywdę czyni się osobom, patrząc na nie przez pryzmat kryteriów diagnostycznych, czyli przez pryzmat objawów. Jednocześnie Solarska czyni bardzo cenną uwagę o tym, dlaczego chorującym (dodam od siebie – nie tylko psychicznie) pomocna, potrzebna jest odpowiednia diagnoza. To bowiem, co może bywać asumptem do szufladkowania, może jednocześnie być furtką, przez którą przechodzi się do miejsca stacjonowania swojego plemienia. A stąd już o wiele bliżej do ulgi, wsparcia i zrozumienia. Tymi doświadczeniami dzieli się także autorka. Z trzeciej strony jednak, przytacza bardzo ilustracyjny i przekonywający przykład tego, jak bardzo mogą się różnić w cechach charakterystycznych i doświadczeniach osoby z tą samą diagnozą (s. 129).
Rozdział o sztuce jako sposobie radzenia sobie zmienia narrację, sposób pisania – wielokrotnie złożone zdania, wtręty – były dla mnie językową ucztą. Tempo jest jakby bardziej ugruntowane, eseistyczne i przynosi – jakże krzepiące – uzasadnienie tytułu książki (nie będę spoilowała).
Ostatni rozdział, składający się z zapisu sztuki teatralnej oraz grafik autorstwa Solarskiej, jest ilustracją tego, z czego się składa jej sztuka. Autorka wielokrotnie podkreślała, że efekty jej działalności artystycznej są niejako immanentnym rezultatem jej życia i bycia sobą, a nie osobnym wytworem, który „ma mieć jakieś ukryte znaczenie”. Rozumiem, choć zastanawiam się, jaka była wartość dodana tych części do całości książki.
Cel
Regularnie powracała mi ciekawość o to, dla kogo Solarska pisała „Artystkę przetrwania”. Odpowiedzi na pytania o cel napływają same w miarę czytania: dla samej siebie, dla innych chorujących, dla ich bliskich, może też dla specjalistów od psyche.
Podzielam jej miłość do natury, ale i (wstępny) sceptycyzm wobec afirmacji, wizualizacji. A jednak… na zdaniach, które autorka wypowiada do siebie z roli Czułej Przewodniczki, (jak by ją nazwała Natalia de Barbaro), ląduję jak na solidnym drewnianym łożku, opatulonym puchową pierzyną. Są mi bliskie i kojące, w wielu momentach wręcz potrzebne.
Kiedy o strategiach samopomocy pisze osoba, która cierpi psychicznie, doświadcza totalnej bezradności wobec swojej choroby, zaczynam jej wierzyć bardziej niż jakiemukolwiek ekspertowi dotychczas. Czuję wielką moc jej słowa. Ponieważ tyle razy była bezsilna wobec choroby, a jednak znajduje (okresowo) spokój, ukojenie w prostych technikach samoopieki, ufam, że to pomoże mnie i moim klientom. Choć znam te strategie, mam ochotę skserować niektóre rozdziały (np. o mindfullness) i rozdać go moim cierpiącym klientom.
Na kilka osobnych zdań zasługuje z pewnością rozdział napisany przez męża autorki, Pawła Solarskiego. Jego poradnikowy cel wcale nie oznacza głaskania czytelnika po głowie. Współbrzmi z tym język – reporterski, naturalistyczny, będący wyobrażonym dialogiem z osobą bliską osobie chorującej psychicznie. Mocna, konfrontacyjna rzecz, bez znieczulenia, ale bardzo otrzeźwiająca i gruntująca.
Szacunek i wdzięczność
Na koniec kłaniam się Solarskiej (oraz jej mężowi) za autentyczność, szczere pokazanie pokory i walki, przechodzenie procesu chorowania i zdrowienia. Ta książka jest trochę jak pokazanie ran i blizn – intymne, wielo-uczuciowe, wielo-myślowe doświadczenie, po którym bardzo możliwe, że coś się w was, czytelnicy, na zawsze odmieni. Dla przykładu, jako psychoterapeutka z krótko-długim stażem (ponad 10 lat pracy gabinetowej), zastanawiam się, ile razy ominęłam i nie doszacowałam manii, a wraz z nią choroby afektywnej dwubiegunowej u moich klientów. Jako osoba przechodząca emocjonalne, życiowe kryzysy biorę sobie przypomnienie o tym, jak się sobą opiekować.
Natalia Żuk-Michałowska – certyfikowana psychoterapeutka i trenerka Gestalt, socjolożka, która lubi pisać